poniedziałek, 23 grudnia 2013

idąc.



trochę będąc niezrozumiałą, grzmocąc co rusz o coś ciężkiego. przeważnie w głowę.
bo tak automatycznie zastanawiasz się nad sensem, mając po drodze wszystko to, co udało ci się zepsuć. lub zwyczajnie nie naprawić.



bo jeszcze kiedyś nie spotkałbyś mnie, idącej tymi niby oświetlonymi alejkami. jednak ciemnymi, w ciszy nocy.
mijając poszczególnych ludzi, których dłonie splecione były namiętnie. bo gdy zimno dłonie są bardziej namiętne niż usta.
szybko idąc dość powolnym krokiem, nie patrząc się do tyłu, po prostu spacerując.

i ciągle mając głowę pełną niespełnionych pomysłów.
ale wtedy byłam, nasze oczy mogły się spotkać. i poszliśmy dalej.
każdy w swoją stronę.
bez ryzyka, że coś pójdzie nie tak jak powinno.
i było tak spokojnie.
tylko myśli trochę skołtunione, prawie jak bordowy szalik, dziewczyny, której pośrodku niczego, wyleciała z rąk złota moneta. 
przeważnie jak się znajdzie to na szczęście.
w innym wypadku chyba odwrotnie.
mgła wtedy unosiła się delikatnie, było zimno. powietrze łapało się ustami.
o tym myślisz, nie podnosząc złotej monety, mając nadzieję, że akurat w tej chwili szczęście przyda się komuś innemu.

może następnym razem je podniesiesz?